KAN 2007 - Archiwum

Niemiecki przekładaniec

2007-04-21 10:18:44

 Pewne novum zawitało na ósmą już edycję Festiwalu Kina Amatorskiego i Niezależnego KAN. Podczas specjalnych pokazów, w małej sali wrocławskiego kina Warszawa, wyświetlane były filmy, które nie weszły do puli konkursowej z błahego powodu braku miejsc. Nie dlatego, że gorszymi zostały uznane, lecz ramy czasowe festiwalu elastycznymi być nie mogły. Podczas jednego z takich pokazów dane nam było obejrzeć filmy produkcji niemieckiej. Kilkanaście krótkometrażowych obrazów, wykonanych różnymi technikami, tyczących odmiennych spraw, utrzymanych w wielu konwencjach.

Na rozgrzewkę uraczono nas filmem Mustafy Doka, którego głównymi bohaterami byli Billy & Willy. Panowie pracowali w specjalnym zakładzie, zajmującym się produkcją map. Do obowiązków swych podchodzili z religijnym wręcz namaszczeniem, praca ta była ich misją. Na nieszczęście co dni kilka zmuszeni byli zatrzymywać skomplikowaną maszynerię, aby nanosić na mapy istotne poprawki. Załamani, ze łzami w oczach wyrzucali nieaktualne już mapy, aby tworzyć kolejne. Lecz zmiany następowały coraz szybciej. Na samym końcu sprawcą wszelkich nieszczęść okazały się Stany Zjednoczone, które co rusz podbijały nowy kraj – Iran, Wenezuelę, Irak, Chiny – włączając je bezpośrednio do swego Imperium. Obraz mógł przyciągać ciekawość widza, może i nawet pomysłowy był, może i był także estetycznie dopracowany, ale wykładnia polityczna, która miała być końcowym fajerwerkiem, była tylko nachalnym politycznym marudzeniem. A szkoda, wierzę, iż dało się z tego wyciągnąć coś jeszcze, a nie zagrzebywać łopatologicznym indoktrynowaniem. Że Ameryka jest be, G. Bush jest be, bójmy się kolejnych wojen – tym wszystkim nie trzeba było wybijać oczu. Wystarczyło zwyczajnie powiedzieć.

Uroczym za to filmem okazał się Geigen solo Karin Malwitz. Oryginalny obraz pełen ciepła i uroku opowiadał o staruszku, byłym skrzypku, który późną zimę swego życia marnuje w alkoholowej malignie. Pewnego mroźnego Sylwestra przypadkowo natchniony sąsiadkami z bloku naprzeciwko postanawia zrezygnować z cyklicznie podejmowanych prób samobójczych. Najwyższa pora pożywić się czymś odmiennym od płynnej wersji chmielu! Po efektownym upolowaniu gęsi w parku, po jeszcze efektowniejszych próbach uśmiercenia jej, nasz muzyk rozpoczyna świętowanie! Wszystko byłoby w doskonałym porządku, gdyby nie fakt, że świat marzeń, który dla niego był realny, piękny, ułożony dla innych miał postać nieogolonego, odpychającego staruszka spitego na umór. Szansa na pogodzenie tych dwu światów zostaje pogrzebana z wielkim hukiem. Dosłownie. Nieuwaga naszego imprezowicza skończyła się wybuchem gazu i niechybną śmiercią wszystkich wokół. Całość dopełnia przepiękna scena, w której dowiadujemy się, iż starszy pan w kolejnym wcieleniu zostaje… gęsią. Żadna inna gąska nie wierzy w jego opowieści. No bo jak! Malwitz stworzyła film pełen ciepłego humoru, żartu miłego dla oka. Melancholijne, ociekające emocjami, śliczne kino, w którym, co warte odnotowania, nie padają żadne słowa. Poza gęganiem rzecz jasna!

Podobnie melancholijnym tonem charakteryzował się Nür sein laecheiln Evy Demmler. Sympatyczny, prosty kucharz zakochuje się od pierwszego wejrzenia w przepięknej dziewczynie przechodzącej tuż przed oknem jego pizzerii. Każdego dnia o tej samej porze – 10:15. Godzina ta staje się wyznacznikiem kolejnych zmian w jego życiu, poczynając od wyglądu na wygonieniu szczurków z kuchni kończąc. Kobieta wydaje się nim szczerze zainteresowana, przed oknem zachowując się nader śmiale. Niestety w momencie, w którym postanawia z kwiatami przejąć wybrankę swego serca odkrywa bolesną prawdę. Kuchnia jego była dla niej o tyle interesująca, o ile mogła się codziennie przeglądać w szybie wystawowej. Wszelki umizgi, słodkie oczka, swawolne uśmieszki były zarezerwowane wyłącznie dla niej samej. Niby to proste, niby takie oczywiste, że ludzie dziś to egoiści. Że rozpanoszył się egocentryzm i kabotynizm, a proste dusze cierpią nieszczęśliwie. I w tym cały urok tego obrazu, że te niezaskakujące prawdy ukazał na w słodko – gorzki sposób. Cierpki uśmiech na koniec seansu pozostanie uśmiechem, nie moralizatorską tyradą.

Dokumentalną historię grupy pracowników budowlanych zaserwował nam Marcel Neudeck. Przedstawia nam robotników z przedmieść Berlina, złączonych ciężką pracą przy niszczeniu bloków z wielkiej płyty. zajmowali się oni destrukcją architektonicznych reliktów z czasów NRD. Lecz gwoździem programu są migawki z innego dokumentu sprzed lat i systemów już wielu. Poznajemy kolejną grupkę budowlańców, którzy zostali uwiecznieni w propagandowej kronice filmowej przy swej pracy. Budowali oczywiście ogromne wieżowce, te wieżowce, które parę pokoleń później rozbierają ich następcy. Sprytny pomysł był najjaśniejszym elementem tego filmu. Reżyser uciekł od politycznego grożenia paluchem i zideologizowanej wersji historii. To raczej opowieść o smutnych czasach i przykrych realiach, niż surowa historyczna ocena. I wyszło to tylko na dobre.

Całkowicie odmiennym krótkim metrażem okazał się Dear Miss Misstress autorstwa Claire Walki. Zrealizowany w stylu galopującego MTV obraz, to nic innego jak genialne zmasterowany teledysk. Bardzo efektowny, stylistycznie i perfekcyjnie zadbany. Nijak nie da się go wpisać w ramy okalających go filmów. Przekazywać on raczej nic nie miał, choć na siłę zapewne da się coś wycisnąć z króciutkich migawek z podziemnych stacji metra. Odebrałem go jednak jako estetyczną perełkę, która miała cieszyć oko w rytm pulsującej miejskiej muzyki. Udało się ten cel osiągnąć w 100%.

W zamian za to w 100 % celu żadnego nie udało się osiągnąć Filipowi Piskorzynskiemu w filmie Friends. Tytułowymi przyjaciółmi byli Harim i Kalid. Problematyczny był fakt, że jeden z nich został zastrzelony na ulicach Brukseli i teraz funkcjonuje tylko jako coś w stylu ducha. Duchem pobyć mu się długo nie udało, gdyż jakiś dziwaczny dj, w jeszcze dziwaczniejszy sposób ożywia naszego współczesnego Pinokio. Ten korzystając z okazji zabija swego przyjaciela, jednocześnie zabijając siebie. Brzmi bezsensownie i tak było. Na dodatek całość została zrealizowana w drażniącej manierze, rozdygotanym stylu. Wszystko na ekranie się trzęsło, przerywało. A historia Harima i Kalida nie zmusiła mnie, abym został ich nowym przyjacielem.

Jak na przekładaniec przystało kolejny film musiał być dobry. Young girl Fabiana Gieslera to przepiękna opowieść o pensjonariuszce zakładu dla osób starszych i zniedołężniałych. Mamy okazję oglądać ją z dwu różnych, przeplatających się perspektyw. Główna bohaterka mimo wielu już wiosen na karku oraz postępującego Alzheimera widzi siebie, jako młodziutką dziewczynkę. Szuka szczęścia w najprostszych uciechach, w tym, żeby wyjść na dwór się pobawić. Nieistotnym jest fakt, że to tylko jej schorowany fantazmat. Stronę realną poznajemy dzięki jej synowi, który przybywa właśnie w odwiedziny. On patrzy na matkę ze smutkiem. Widzi jedynie staruszkę, którą należy zajmować się na każdym kroku, nie jest nawet w stanie obdarzyć ją uśmiechem. Trudno mu się dziwić, lecz wszyscy jesteśmy jednak za tą małą dziewczynką, która z szelmowskim przekąsem na ustach wybiega z tego smutnego domu. Zapewne do tej pory bawi się gdzieś w pobliskiej piaskownicy. Urokliwa jest taka wizja starości. Może to i naiwne, lecz taką naiwność kupuję bez wahania.

Bez wahania także zawiesiłem głos na widok Promenade, drugiego tego dnia obrazu Claire Walki. Znów coś na styl impresji, inspirowanej sztuką kręcenia teledysków. Znów niezła muzyka, urywane epizodki i zerowy przekaz. Tym razem jednak nie starczyło już impetu, aby z migawek z kobietą w bieli zrobić chociażby miłe dla oka świecidełko. Ot coś bez składu i ładu pulsowało na ekranie i na dobrą sprawę trudno było wyłowić choć jeden konkretny obraz. Rozmyło się wszystko, śladu nie pozostawiając.

Ślad za to pozostawił film kolejny – Altwarp neuwarp Tobiasa Wiemanna. Na dodatek był to ślad o smaku polskim. Otóż historia rozgrywa się na statku kursującym pomiędzy Niemcami a Polską właśnie. Jego główną atrakcją jest sklep bezcłowy, gdzie spragnione polactwo może zakupić tańszy markowy alkohol oraz papierosy. W świat ten trafia młody Niemiec Sven. Na dzień dobry odbija się od wrednego współpracownika maści polskiej – Mitka. W tej wrednej atmosferze mijają dni. W pracy Mitek wrednie uprzykrza życie, w domu Svenowi kolega Roni wredni uzmysławia narodowe posłannictwo Niemców i przymusową nienawiść do Polaków. Tak rozrywany pomiędzy przymusem pracy, a namowami kolegów do bojkotu, biedny Sven wpada w sidła kobiety. Teraz to już w ogóle wrednie się zrobiło. Zwłaszcza, iż z kasy zniknęły pieniądze, a kapitan grozi redukcją etatów w trybie natychmiastowym. Na nieszczęście ślad pozostawiony przez Wiemanna ma kilka nierównych sobie smaków. Z jednej strony plus należy się za próbę analizy animozji społeczeństw żyjących na styku, współczesnego pożycia pewnych stereotypów narodowych. Z drugiej strony reżyser uciekł pod koniec w mdłą komedyjkę, pozostawiając większość kwestii niedopowiedzianych. Szkoda, mogło być nieźle, było tak sobie.

Najjaśniejszym punktem wieczoru była bez dwu zdań animacja Grabovskiego Der verluchte das Herz und das Auge. Oparta jest ona na opowiadaniu Serce oskarżycielem Edgara Allana Poe. W obrazie tym ogarnięty maniakalną psychozą dziwak popełnia straszliwą zbrodnię. Zabija swego pracodawcę, u którego służył, z powodu jego … gigantycznego oka. Tak – gigantycznego oka, która wciąż i wciąż łypało na niego swawolnie a groźnie. Pewnej nocy puściły już cugle niewrażliwości na łypiące oko. Zakończyło się to ćwiartowaniem biedaka i ukryciem zmasakrowanych zwłok tuż pod podłogą w jednym z pokoi ogromnego domostwa. Już miała się dokonać zbrodnia doskonała, lecz mordercę zamiast oka zaczęło prześladować bicie serca dobiegające spod drewnianej podłogi. Nieustannie, coraz głośniej serce domagało się sprawiedliwości, w efekcie doprowadzając zabójcę do przyznania się, a także stałej choroby psychicznej. Grabovsky fenomenalnie wręcz oddał nastrój schizofrenii i atmosferę przytłaczającego marazmu opowiadań Poego. Sami czujemy się jakby rzucono na nas złu urok, najpierw pod postacią oka łypiącego, potem serca dudniącego. Jakby tego było mało sama animacja wykonana jest po prostu doskonale. Kreską przypomina animowane dzieła Tima Burtona – Vincenta czy Gnijącą pannę młodą. W tym wypadku inspiracje opłaciły się stukrotnie. Powstało cudownej urody dzieło, pełne czarownych aluzji, przesiąknięte humorem spod znaku jak najciemniejszego noir. Wypada tylko zacząć klaskać na cześć kina niemieckiego…

…gdyby nie teoria przekładańca, czyli film kolejny - Durch rotwein durch. Dziwaczny ten obraz jedną cechę miał wyróżniającą. To czerwień, powracająca nieustannie. W warstwie tekstowej jako opowieść o czerwonym winie, w warstwie wizualnej jako czerwony filtr nałożony na obiektyw. Ogólnie było czerwono i za bardzo nic nie da się więcej na ten temat powiedzieć. Jakiś bełkot chyba pod wpływem rzeczonego wina, bo trudno jest mi znaleźć wykładnię usprawiedliwiająca puszczenie tego filmu podczas pokazu.

Akcentem kończącym była historia pt. Bruno i Rosa Kathariny Nobis. Rosa, żwawa osiemdziesięciokilkuletnia staruszka, wpada na niezbyt roztropny pomysł porwania z bronią w ręku. Szantażując młodego Brunona, który zmaga się ze swą ukochaną, pochodzącą z wyższych sfer, zmusza go do dziwacznej wycieczki. Jadą ukraść trumnę ze zwłokami męża Rosy, aby mogła dokonać pochówku, wedle jego ostatniej woli. Nie udało się uczynić inaczej w obliczu rodziny, która nigdy nie uznała Rosy, z powodu jej pochodzenia z niższych warstw społecznych. Oczywiście wspólny mianownik zbliża dwójkę bohaterów, a całość wyprawy kończy się sukcesem. Najmocniejszym punktem tego sukcesu jest moment, gdy Bruno odkrywa pełnię planu, dzięki któremu Rosa ma odejść wraz z nieżywym już mężem. Bez zdradzania większej ilości szczegółów powiem tylko, iż film Nobis dobrze dopasowano jako ostatni tego wieczoru. Pomimo swej prostoty, przewidywalnej do bólu fabuły, pozostawił po sobie dobre wrażenie. Głównie dzięki niesamowicie ciepłemu klimatowi i głęboko pozytywnemu przesłaniu. Że wszystko może zakończyć się dobrze, że śmierć nie musi oznaczać bólu etc.

I tak dobiegł końca KAN-owy przekładaniec rodem z Niemiec. Niestety zaprezentowane obrazu szalenie różniły się pod względem jakości. Niektóre z nich to genialne perełki, mini arcydzieła, które miały to parszywe szczęście znaleźć się w sąsiedztwie obrzydliwych, filmowych potworków. Dlatego z seansu wyszedłem z mieszanymi odczuciami. Daleki jestem od huraoptymizmu w kwestii niezależnego kina naszych zachodnich sąsiadów. Jednocześnie nie mam podstaw, aby stwierdzić jego kwiczącą tuż przy ziemi pozycję. I chyba to jest najlepsze podsumowanie – pozostanę letni. Całkowicie letni.

Mariusz Skrzypek
(mariusz.skrzypek@dlastudenta.pl)


Słowa kluczowe: kan 2007, wrocław
Komentarze
Redakcja dlaStudenta.pl nie ponosi odpowiedzialności za wypowiedzi Internautów opublikowane na stronach serwisu oraz zastrzega sobie prawo do redagowania, skracania bądź usuwania komentarzy zawierających treści zabronione przez prawo, uznawane za obraźliwie lub naruszające zasady współżycia społecznego.
Zobacz także
KAN po raz ósmy - znamy zwycięzców
KAN po raz ósmy - znamy zwycięzców

Dziś zakończyła się ósma edycja festiwalu KAN. Oto jak prezentuje się lista nagrodzonych.

Europa w pigułce
Europa w pigułce

Ostatnim Specjałem KAN-u był pokaz poświęcony kinu europejskiemu. Przeważały filmy z Węgier, Francji, ale miejsce znalazło się także dla twórczości bośniackiej czy słowackiej.

Blok IV w cieniu chusteczek
Blok IV w cieniu chusteczek

Sobota na KANie ubiegła pod znakiem niespodziewanych przerw technicznych, opóźnień oraz... ujawnienia wielkiego spisku wśród osób zamieszanych w rozprowadzanie chusteczek higienicznych- zapachowych.

Ostatnio dodane
Europa w pigułce
Europa w pigułce

Ostatnim Specjałem KAN-u był pokaz poświęcony kinu europejskiemu. Przeważały filmy z Węgier, Francji, ale miejsce znalazło się także dla twórczości bośniackiej czy słowackiej.

KAN po raz ósmy - znamy zwycięzców
KAN po raz ósmy - znamy zwycięzców

Dziś zakończyła się ósma edycja festiwalu KAN. Oto jak prezentuje się lista nagrodzonych.

Popularne